Droga zawodowa czy droga duchowa…
Tekst o poszukiwaniu drogi artystycznej, o nauczycielach, drogowskazach, przystankach i o wyspie Dziś.
„Dzień zwycięstwa życia” urodziłam się w Niedziele Wielkanocną, w metryce córka Jana i Izabelli. Czy w tym dniu świeciło słońce? – o tym informacji w dokumentach brak. Dom rodzinny, od dzieciństwa pamiętam spoglądającą łagodnie na mnie z portretu praprababkę Franciszkę, spokojne, pogodne, brązowe oczy, przyczajony w kącikach ust nadchodzący uśmiech, delikatny owal twarzy. Mam jej migdałowe oczy, nos też mam jej, a co z duszą? Dorastanie, Profesor Jan Samek wykładowca na uniwersytecie był wspaniałym Ojcem. Wychowanie przez sztukę. Tata kochał sztukę i piękno, i poprzez nią pragnął nauczyć mnie wrażliwości. Uczył co to prawda, uczciwość, sprawiedliwość, honor, starał się wychować mnie na dobrego człowieka. Ból, ból jest nieodłączną częścią miłości. Elżbietko bądź dobra. – powtarzał Ojciec. Rosłam, nie było łatwo. Najpierw zostałam architektem, wyborem nie swoim, matki nakazem, a przecież ja wzlecieć chciałam, w duszy artystą zawsze byłam. Inżynier architekt. Gdy moja maleńka córka już spała, nocami nad deską, ręcznie kreśląc projekty, w liniach, perspektywach odpowiedzi – siebie szukałam. I przyszedł czas wyśnionych marzeń spełniania – Studia na Akademii Sztuk Pięknych. Praca architekta i równolegle praca scenografa w teatrach, TV. Świat sztuki był tak odmienny od projektów architektonicznych typowych domków. Najpierw w Teatrze Starym w Krakowie, ”Taniec Śmierci” A. Strindberga, potem kolejne spektakle w teatrach w Łodzi, Warszawa, Poznaniu, Kaliszu, Tarnowie. Dramaty, zawsze tematy te niełatwe, „Sezon w Piekle” Rimbaud , ”Wilk Stepowy” H. Hesse, „Dziady”, „Przemiana” Kafki – spotkania z niezwykłymi, wrażliwymi ludźmi sztuki, doba bez wymiaru, wiecznie w drodze w pogoni za mijającym dniem. Praca w teatrze, droga zawodowa czy droga duchowa?
Przyszedł czas gdy poproszono mnie o pomoc w ramach zajęć teatralnych z dziećmi na Krakowskim Kazimierzu. To już nie był teatr, to było prawdziwe życie. Jakże błahe wydawały się emocje bohaterów na scenie w teatrze, wobec prawdziwych losów ludzi. Zapach taniego wina zmieszany ze stęchlizną wilgoci ścian, blade buzie niedojadających dzieci. Powiększone źrenice 13 – letniego, dziś już nieżyjącego chłopca, znów gdzieś w bramie wąchał klej. Wiele miesięcy trwało zdobywanie zaufania dzieci, jeszcze dłużej ich rodziców, ludzi, którym los darował inną drogę do przejścia niż nam, ale to nie znaczy, że uczynił ich innymi, uczynił nas takimi samymi. Starałam ofiarować im ciepło, wiarę w siebie, marzenia. Jak być odpowiedzialnym, za tych których się oswoi… jak patrzeć sercem. Bycie z nimi nauczyło mnie tak wiele, nauczyło mnie współczucia i pokory. Wspólnie przygotowywaliśmy spektakl „Książę z gwiazd”. Dziś krążąc ulicami Kazimierza spotykam wyrośniętych dryblasów. Uśmiech: – Dobry wieczór pani Elu, co słychać? – to moi mali chłopcy z gwiazd już dorośli.
Los darował mi tęczę, dzielić się nią z chciałam. Terapia przez sztukę w Młodzieżowym Ośrodku Socjoterapii, grupa dorastających dzieciaków, prostytucja, narkomania, rozboje, gwałt, molestowanie. 12, a może już 18 lat, kilkunastoletnie dzieciaki, a z oczu wyziera im smutek, ból, cynizm – starość. Wychowanie przez sztukę, czy wędrówka po zakamarkach ludzkiej duszy? Oni i ja, jesteśmy, rozmawiamy – milczymy, rysujemy: Moi bliscy, czy moja rodzina; Ludzie Maski; Śmierć – przekroczenie granicy; Jak wygląda mój Anioł ?; Zło, A czy istnieje dobro?; Bezpiecznie, czy jest miejsce gdzie jestem bezpieczny?; Sny; Moje drzewo, czy drzewo szczęśliwe; Seks, pieprzenie; Matka-Mój dom; Gdybym urodził się ptakiem?… Rysunek, papier, plama, kreska pozwala powiedzieć im to wszystko co powiedzieć słowami… słów brak. Cynizm, czy wielki ból po utracie tych których się kochało. Pragnienie miłości, niemoc, nie ma komu jej ofiarować. Milczenie, gdy w środku tak wielkie niewypowiedziane pragnienie bycia dla kogoś. Agresja czy lęk przed odrzuceniem, taka przerażająca samotność. Byłam z nimi przez kilka lat. Pani Ela – dawno świat by diabli wzięli gdyby brakło marzycieli, więc choć pomaluj mój świat – tak o mnie mówili. Twarze, twarze się zmieniały, ale zawsze tak samo zagubieni i tak bardzo, potrzebujący ciepła.
Praca w Niemczech, przygotowanie plastyki i wyreżyserowanie spektaklu w teatrze Goethego, aktorzy, kilkudziesięciu niemieckich nastolatków, których wychowała ulica i ja ze znienawidzonego przez niemiecką propagandę kraju – Polka. Jak napisał po spektaklu jeden z dziennikarzy niemieckich ”miałem wrażenie ze emocje rozsadą budynek teatru”. Potem Teatr Ludowy w Krakowie, dyrektor Jerzy Fedorowicz, obcy człowiek, a ja z biegu wpadam: – Chcę w Pana teatrze zrobić spektakl z dziećmi z domu dziecka! – uścisk dłoni i dwa słowa O.K robimy ! Dzieci te niechciane – premiera – łzy, ale te szczęśliwe.
Przyjazd w Tatry z tęsknoty za naturą, której w murach miasta tak brak, powrót do korzeni mojego prapradziada Szymona Samka co pod Giewontem zrodzony był, a może poszukiwanie tego ulotnego, co bałam się utracić w pędzie codzienności. Magia Podhala, ukryta w majestacie gór, ich surowym pięknie, w barwnym góralskim folklorze oczarowała mnie. Znalazłam gniazdo na zakopiańskiej starówce i tam rozpoczęłam działania kulturotwórcze. Organizowałam na bazie autorskich scenariuszy, w niecodziennych scenografiach wydarzenia artystyczne, imprezy plenerowe, spotkania z magicznym światem legend tatrzańskich, z malowniczym światem tradycji i obyczajów góralskich, z muzyka, tańcem, śpiewem grup folklorystycznych i mniejszości kulturowych. Realizowałam programy wychowania przez sztukę, w tym upamiętniające rocznice patriotyczne w duchu rozwoju polskiej świadomości narodowej. Pod Tatrami spędziłam 10 lat. Tworząc u podnóża Śpiącego Rycerza, każdego dnia uczyłam się słuchać gór – śpiew hal. To był czas kolorów, ale nie tych co na płótnie, kolorów co radością, nadzieją, miłością, Polską w człowieku rodzą się.
Od zawsze staram się przemalowywać świat, szarość zamieniać w cyklamen i róż, w zgarnięte oczy nasypać brokatu, smutnym buziom podkręcać kąciki ust. Nie zawsze wychodził obraz doskonały, na co dzień tak trudno utrzymać porządek w pudle z farbami, zadbać, aby kolory się nie mieszały. Bywa, że nagły powiew złości zabrudzi miseczkę ze słoneczną żółcią i zamiast szczerego uśmiechu powstanie autoportret drwiny. Bywa że przelotny deszcz smutku zmiesza wszystkie kolory w brudną maź i cały świat tonie we łzach.
Droga do poznania – bioterapia. Od kiedy pamiętam, aby poznać najpierw dotykam, nie żebym niedowidziała, widzę świetnie, takie macane poznawanie. Dłonie często czują, widzą więcej, niż wzrok potrafi zarejestrować. Bioterapia sprawiła, że kolory świata narodziły się dla mnie na nowo, a wraz z nimi narodziłam się po raz wtóry ja. Nauczyć się widzieć, chwytać w dłonie tęcze światła, poznać sztukę dzielenia się kolorami życia. Po latach zrozumiałam, dlaczego. Dlaczego niektórzy ludzie pozornie pawi, a przecież szaro barwią przestrzeń, a ci prawie niewidoczni mrok jak pochodnie rozświetlają. Nauczyłam się dzielić energią, ludziom w potrzebie tęczy strumień przekazywać. Bioterapia stała się częścią mnie. Po latach zrozumiałam, że zawsze we mnie była tylko imienia jej nie znałam. Dziś to co w dłoniach, koniuszkach palców, w oddechu, to co obecne inaczej staram się też na obrazach odmalować, aby zapamiętać i podzielić się. Subtelne wibracje energii, bezmiar odcieni przestrzeni, kolejne odsłony wymiaru, w którym istota człowieka zanurzona jest. Namalować co w nas, przez nas i po nas też. To moje malowanie czasami światła tchnieniem jest, bólem przeżytym, przestrogą przed tym co cieniem, mostem przez który trzeba przejść. Czasami obraz jest też tym ostatnim do widzenia. Gdy maluje, przychodzi czas, że samo się maluje, dłonie tylko narzędziem są, do wyrażenia tego co już zapisane zostało.
Przychodzi dzień gdy z oddali głos nas woła. Wiele ścieżek prowadzi do poznania. Dlaczego z dróg wielu wybieramy właśnie drogę tę? – szwajcarskie Alpy. Natura mówi szeptem. W zgiełku miasta głos natury ledwie słyszalnym jest. Opuściłam miasto zamieszkałam u podnóża Alp. Zanurzona w zielonościach, zasłuchana w gawędę górskiej rzeki, wpatrzona w toń jeziora, przepełniona wiatrem co w zmierzwionych kształtach chmur widoczną obecnością jest za nim od szczytów gwałtownym powiewem w doliny zejdzie – każdego dnia natury uczę się. Co dnia patrzę na nią i każdego dnia zachwyca mnie. Gdy moje róże gubią płatki, nie martwię się, przecież to nie oznacza, że pustka zbliża się, już za chwilę zakwitnie w odcieniach ecru juka i rozwijają się do słońca pączki lawendy. W naturze zachwyca mnie zmienność, ona pozwala każdego dnia cieszyć się odmiennością. Kocham alpejskie noce. Gdy patrzę na rozgwieżdżone niebo wypełnia mnie świadomość, że częścią tego niewyobrażalnego piękna… każdy z nas jego cząstka jest. W sierpniowe noce, gdy spadają gwiazdy, w takich chwilach tak blisko jest do Boga. Przez całe swoje życie chciałam tworzyć, a przecież przez wiele lat na płótna, czasu na to moje duszy szeptanie brakowało. Alpejska przyroda sprawiła, że coś w duszy rozśpiewało się. Maluję rysuję, ale tutaj w Alpach moje obrazy są inne, jakby te kolory co w naturze, w moich obrazach jak w lustrze się odbiły. To moje malowanie to pomost między tym co we mnie, a otaczającym mnie światem. Dziś w obrazach pragnę opowiadać o narodzinach piękna, o ciszy nocy gwiaździstej, o tym co początkiem, a nie końcem jest; czasami na płótnie rodzi się w mroku bólu powracający krzyk, ale przecież kolejnego dnia znów obecnością jest cichy błękit.
Życie biegnie tak szybko, chwile przychodzą i odchodzą, nie da się zatrzymać chwili, ale można zatrzymać pamięć o niej. Od lat staram się zaplanować przystanek przy chwilach szczęśliwych, choć na moment chwycić je w dłonie, spojrzeć i utrwalić w sercu. Aby pamiętać maluję, aby pamiętać rysuje, pisze, aby pamiętać, dotyk dłoni, ciepło w spojrzeniu… Światło.
Dziś, dziś staram się nie odkładać rzeczy ważnych – dziś mam, jutra… jutra mogę już nie dostać.
Elżbieta Anna Sadkowski ( Samek)